9 stycznia 2014

Rozdział 1

Ostrzegam, że nie każdemu może się spodobać taka treść. Czytasz na własną odpowiedzialność.
Bardzo często zastanawiałam się, jak to jest mieszkać samej. Jeszcze nie dorosłam do tego, żeby mieć własne, nie dzielone z nikim mieszkanie. Zbyt bardzo bym się bała. Tak, nadal byłam na poziomie nie spania przez tydzień z powodu obejrzenia horroru. Tak, nadal spałam plecami do ściany, bo leżąc plecami do pokoju, bałabym się, że coś stoi za mną. Tak, nie mogłam mieszkać sama.
Nie wiedziałam, jak przeżyje college - tam mieszka się samemu. Miałam nadzieję, że szybko znajdę sobie jakąś przyjaciółkę (albo przyjaciela) i zamieszkam z nią (lub z nim).
Chodziłam po parku około 19:00, myśląc o tym, jak to będzie. Nazajutrz miałam wyjechać na uczelnię. Uczucie niecierpliwości mieszało się w mojej głowie z niepewnością.
Czemu z niepewnością? Może dlatego, że nigdy nie byłam zbyt odpowiedzialna. Wątpiłam w to, że poradzę sobie sama.
- Dość rozczulania się nad sobą - powiedziałam sama do siebie. - Przecież miliony, miliardy ludzi stawiało pierwsze kroki w dorosłym życiu, więc to na pewno nie jest nic strasznego.
Miałam zamiar kontynuować moją pocieszającą przemowę, jednak usłyszałam, że ktoś za mną idzie. Trudno byłoby nie usłyszeć - ten ktoś szurał butami po żwirze, co powodowało dość głośny dźwięk.
Odwróciłam się szybko. Jakiś chłopak. Postanowiłam się nie przejmować, mimo tego, że było ciemno i byliśmy sami w parku. Przecież nic by mi nie zrobił. Minął mnie, ale odwrócił się parę razy, żeby skontrolować sytuację. Nie widziałam jego twarzy, ale uśmiechał się - idealnej bieli jego zębów nie dałoby się nie zauważyć.
Włożyłam słuchawki w uszy, starając się o tym zapomnieć. Gdy tylko popłynęły pierwsze nuty That Should Be Me, dostałam smsa od mamy.
"Wracaj już do domu. Jest ciemno, a poza tym kolacja stoi na stole". W piętnaście minut byłam w domu. Wszystko zdążyło już wystygnąć, ale jako że zawsze byłam "wszystkożerna" pochłonęłam kolację dość szybko - prawie całodniowa głodówka z powodu braku czasu dała mi się we znaki.
- Twoja ostatnia kolacja w rodzinnym domu... - powiedziała cicho moja mama, patrząc jak piję herbatę.
Przełknęłam łyk, patrząc na nią nieprzyjaźnie.
- Nie przypominaj - mruknęłam.
Westchnęła wstając i zbierając talerze.
- Czas się zderzyć z rzeczywistością. Jesteś już dorosła, zaczynasz studia - powiedział mój tata, rozkładając na stole gazetę.
- Dobrze wiecie, że wolałabym studiować tu, w Nowym Jorku - byłam zła, że nie wybrałam bliższej uczelni.
- A ty dobrze wiesz, że ta do której złożyłaś swoje papiery reprezentuje o wiele wyższy poziom - syknęła mama. - Chcemy dla ciebie jak najlepiej.
Nie miałam ochoty kontynuować tej rozmowy. Wstałam i poszłam do swojego pokoju. Wszystkie moje rzeczy stały w dużych, kartonowych pudłach. Westchnęłam i przejechałam ręką po zakurzonej półce, której nie miałam szansy umyć. Położyłam się na łóżku. Nie miałam na razie siły przebierać się w piżamę, ale zasnęłam prawie od razu.
Obudziła mnie mama. Gdy zobaczyłam, która jest godzina podskoczyłam natychmiast i pobiegłam do łazienki. Ubrałam się (klik), umyłam i szybko zbiegłam na dół. Wzięłam kanapkę i zjadłam ją w sekundę, biegnąć na górę. Po około 15 minutach byłam gotowa do wyjścia. Tata pakował moje rzeczy do bagażnika, a ja siedziałam sobie na miejscu pasażera, myśląc ile czasu minie, aż tu wrócę. Pewnie będę wpadać raz na pół roku, może co trzy miesiące. Akurat bilety na pociąg były dość tanie, jednak za pierwszym razem tata postanowił odwieźć mnie samochodem. Nie protestowałam - każdy wolałby jechać 500 kilometrów swoim autem niż jakimś obskurnym, państwowym pociągiem.
Wysiadłam, wyściskałam się z mamą i wsiadłam z powrotem. Tata ruszył, a ja pomachałam jej jeszcze na pożegnanie.
Zasnęłam szybko. Te samochodowe "trzęsiawki" tak na mnie działały. Obudziłam się jak wjeżdżaliśmy na podjazd uczelni. Budynek był ładny, zadbany, jednak było widać, że taki hmm... średniowieczny.
"Witamy więc w Wellesley College" - pomyślałam sobie, wysiadając. Było tam mnóstwo rodzin żegnających się i płaczących matek. Pokręciłam głową na to, co widziałam.
Tata pomógł mi wnieść swoje rzeczy do swojego pokoju. Nie był taki wcale aż zły. Przestronny, nieduży, ale mimo to bardzo ładny. Uścisnęłam go na pożegnanie. Wyszedł, a ja zostałam sama. Bałam się trochę, ale wiedziałam, że dam radę. Usiadłam na łóżku. Była już 19:00, ale mimo to, znów postanowiłam się przejść. Szybko nałożyłam na siebie kurtkę i wyszłam. Chłodne powietrze stanu Massachusetts uderzyło we mnie.
- Bosko - mruknęłam, mijając dziedziniec. Byłam tu pierwszy raz, ale dość szybko zorientowałam się w terenie. Po prawej i na przeciwko las, po lewej autostrada. Miasta zero, wsi też żadnej choćby najmniejszej nie widać.
Postanowiłam wybrać las. Pojedyncze promienie słońca przebijały się przez gęste chmury, ale było nawet jasno, więc się nie bałam. Minęłam pierwsze drzewa, a po piętnastu minutach byłam już w środku lasu. Cały czas trzymałam się ścieżki turystycznej, więc nie bałam się, że się zgubię. Zresztą cały czas kierowały mną strzałki na drzewach, obwieszające, że za jakieś 100 metrów będzie altanka. Dość szybko do niej dotarłam. Usiadłam na ławce. Wyjęłam słuchawki z uszu, żeby słyszeć w razie czego potencjalne zagrożenie. Wtedy poczułam mocne uderzenie w głowę i nim się zorientowałam, leżałam nieprzytomna na wilgotnych deskach altany.
...Obudziłam się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Nie docierało tam żadne światło, ale dłonią wyczułam, że leżę na ziemi, na jakimś miękkim dywanie.
Zaczęłam krzyczeć. Wtedy usłyszałam brzęk klucza w zamku. Wszedł ktoś i zapalił światło. Oślepiło mnie ono, ale tylko na kilkanaście sekund. Gdy zobaczyłam, kto stoi nade mną, prawie podskoczyłam.
- Co tu się dzieje?! - wrzasnęłam. - Wypuść mnie!
Wtedy poczułam silne uderzenie w policzek. Zdążyłam wesprzeć się o ramę stojącego niedaleko łóżka, bo inaczej upadłabym na ziemię.
- Nie krzycz - warknął. - Nie krzycz, bo sąsiedzi usłyszą.
Patrzyłam przerażona na bruneta. Moje chude ciało trzęsło się ze strachu.
- Co ja tu robię? - spytałam cicho, a łzy spływały po moich policzkach.
Wytarł je kciukami. Nachylił się nade mną.
- Jesteś teraz moja - wysyczał.
- Jak to? - byłam w szoku. Miałam nadzieję, że to tylko głupi sen.
- Normalnie. Nie będziesz od teraz mieszkała w żadnym Wellesley. Będziesz mieszkała tu, ze mną. No, może nie tu, bo to nie Los Angeles, ale wkrótce się tam znajdziesz - zaśmiał się szyderczo.
- Po co?! - krzyknęłam przerażona, cofając się do okna.
Pokręcił głową.
- Nie krzycz, suko, bo zaraz pożałujesz. I nie będzie już tak miło i przyjemnie jak do tej pory! - ledwo powstrzymywał się przed tym, żeby nie podnieść głosu.
Zsunęłam się po ścianie, ukrywając twarz w dłoniach.
- Jak będziesz grzeczna, to poczujesz się u mnie dobrze. Wystarczy tylko trochę dobrej woli i pokory - uśmiechnął się lekko, jakby miało mnie to pocieszyć.
- Jesteś chory - szepnęłam.
- Ja jestem chory, a ty jesteś moja i mogę robić z tobą wszystko. Kto jest w lepszym położeniu? - spytał retorycznie.
Nie odpowiedziałam. Nie musiałam, odpowiedź była oczywista.
- Idź spać, bo jutro czeka Cię ciężki dzień - warknął i wyszedł trzaskając drzwiami.
Porwał mnie. Ten chory skurwysyn po prostu mnie porwał! Zacisnęłam powieki, a spod moich rzęs wypłynęły łzy.
Wstałam i chwiejnym krokiem podeszłam do łóżka. Położyłam się na nim, zanosząc się płaczem. Wiedziałam, że muszę robić wszystko co chce, żeby mieć szansę uciec. Nawet jakbym miała bardzo cierpieć...